23 stycznia 2015

Trinidad

Trinidad, to kolorowe uliczki i... ogrom turystów.
A skoro turyści to i lokale oraz atrakcje przygotowane dla ich uciechy, i absolutnie tego nie krytykuję. Przecież Kubańczycy czerpią z tego pieniądze, więc czemu nie. Chociaż z drugiej strony wyraźnie zarysowywał mi się tam turystyczny apartheid. Gdzie ich miejsce niekoniecznie było już dla nich, no bo jak? No bo za co? Trudna sprawa, tak czy inaczej ja niekoniecznie chciałam dać się namówić na symboliczną przejażdżkę konną, zwłaszcza widząc te wychudzone zwierzęta będące pod ciężarem dosadnych pup przyjezdnych. A i wszechobecne restauracje bardziej mnie odpychały niż przyciągały.. to też chętniej wybierałam przydrożne małe kafeteryjki, w których zawsze dostało się szklankę soku spod lady, albo kanapkę z serem, albo z szynką, albo z serem i szynką -ot, taka wariacja;) 

Z każdym dniem pieszo oddalamy się z Magdą coraz dalej, i im dalej odchodzimy tym bardziej nam się podoba w skutek czego przedłużamy nasz pobyt w tym miejscu co chwilę 'o jeden dzień 'dłużej. 
Na obrzeżach miasteczka, jest zupełnie inaczej, nikt nie wychodzi i nie tańczy na ulicach. 
Wyobrażenie o tańczących wszędzie salsę Kubańczykach jest wysoce podkolorowane, 
owszem tańczą, i to wszyscy, ale w swych domach, na własnych podwórkach,
...no i w miejscach turystycznych, zaspakajając nienasycone wyobrażenia i oczekiwania turystów, 
co pomaga napełnić kieszenie gotówką.  
Po za centralnymi miejscami jest spokojniej, i nie przypominam sobie byśmy trafiały na tłumy obcokrajowców,
 było tak... zwyczajnie, swojsko, jak na własnym podwórku.

 Wieczorami razem z Kasią Jalan Jalan, dochodziłyśmy do miejsc w których już nie stawiano latarni, ulice oświetlane były światłami wypadającymi z otwartych drzwi i okien domów, wprost z telewizorów ustawionych na wieczorne wiadomości i telenowele. Siadałyśmy w barze dla Kubańczyków, rozmawiając godzinami o sprawach błahych i poważnych, jak to w życiu, o świecie, o Kubie, o podróżowaniu. Brałyśmy piwo z kija płacąc za nie w peso cubano.. a barmani każdego dnia nie odklejali od nas oczu ze dziwienia, że to zapuściłyśmy się w tym miejscu, że byłyśmy tam jedynymi kobietami,
 i to na dodatek takimi nie ichniejszymi, a nam z kolei piwo smakowało tam jak nigdzie indziej, a przy okazji naprawdę czułyśmy się bezpiecznie! I całe szczęście takich normalnych, prawdziwych, a nie wykreowanych chwil jak te, 
w Trinidadzie mi nie brakowało,  mimo, że na początku zapowiadało się zupełnie inaczej.

...W końcu każdy jest kreatorem własnej drogi. Idzie tam gdzie chce.













Guarapera - sok z trzciny cukrowej

-domino, główne zajęcie międzypokoleniowe.


-bielenie chodników przed świętami




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz