Będąc jeszcze w Polsce, wiedziałam, że choćby nie wiem co, muszę dostać się do Kintampo.
Dotarcie tam nie jest wcale takie łatwe (zwłaszcza gdy nie masz samochodu), i do końca oczywiste, ale udaje się! A w dzienniku zapisuję:
Jest poniedziałek 28 stycznia. Jedziemy nad wodospad! Droga sucha, w koło wypalone trawy, jestem już cała poobijana od tych dziur, ale widoki mi to wynagradzają. Jedziemy już drugą godzinę, a moje rozszerzone z podekscytowania źrenice chłoną wszystko wypatrując wodospadu, nagle, wręcz gwałtownie rysuje się wyraźna zmiana krajobrazu bo z wysuszonej ognistej ziemi staję przed ścianą zieleni, drzewa, porośla, i inne pędy i w tym wszystkim tyle życia, że aż zawstydza, onieśmiela. Słyszę szum wody, ale przypuszczam, że do wodospadu jeszcze daleko i wtedy wychylam się zza firanki zieleniny i widzę to co zobaczyć przyjechałam! Jest piękny, ciesze się jak dziecko! skaczemy z Anią po śliskich kamieniach jak małpki, jak wariatki które pierwszy raz na oczy widzą wodę, i uznaję, że było warto.. było warto wydać te wszystkie pieniądze, było warto podjąć te wszystkie trudy choćby tylko dlatego by znaleźć się w tym miejscu!
Life is good. As you make it.
(kintampo widziane oczami innych <klik klik> )
FAJNY, ŻÓŁTY ŁEB!
OdpowiedzUsuńKANARKOWY! ;)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń