Mam wrażenie, że na Sri Lance ciężko o jakieś większe, gwałtowniejsze przejawy ekspresji.
łagodna i cicha natura Lankijczyków okazała się być dla mnie w pewnym momencie ciążąca.
Brakowało mi wśród nich spontaniczności, gwaru, głośnego śmiechu..
wszędzie pasła się łagodność, powściągliwość.. no i ok, współgram z nimi, a przynajmniej się staram, chociaż chęć poznawania i doświadczania jakiejś wyrazistej energii pcha mnie cały czas z kąta w kąt, sprawia, że wtykam nos wszędzie gdzie mogłoby się coś dziać. Nagle dochodzi do mnie śpiew, ŚPIEW! Wszystkie zmysły wyostrzają się w oka mgnieniu. Z ciekawości idę w kierunku słyszanych głosów. Staję przed domem, uznaję, że głosy dochodzą z środka, wchodzę (-wpraszam się najnormalniej w świecie ) i nagle tkwię wśród świętujących ludzi, a z tej całej mej uciechy i podekscytowania nie zauważam, że jestem jedyną kobietą w tym gronie...
szybko spostrzegam, że to ja jestem dla nich większym wydarzeniem, niż dla mnie ich świętowanie. Częstują piciem- Arakiem, próbowałam go już wcześniej, więc wiem, że te rarytasy nie są dla mnie. Wybieram Colę, która okazała się być nie mniej niewinną ;)
Jednak ulicę dalej został Misz, wybiegam do niego bo przecież muszę mu o tym wszystkim opowiedzieć..
o mym odkryciu, doznaniach, o śpiewie i świętowaniu.
Staję przed nim z uśmiechem szerokim i źrenicami dużymi z podekscytowania i mówię.. mówię..
a on się cieszy, że znalazłam to czego mi brakowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz